pilotppg.pl

Naszą pasją są przestworza...

facebook_page_plugin
×

Uwaga

Please enter your Disqus subdomain in order to use the 'Disqus Comments (for Joomla)' plugin. If you don't have a Disqus account, register for one here

Opowieści z życia wzięte...

Paragraf 33

ZAMIAST WSTĘPU
Niebo płakało, autobus jechał, a mnie świat walił się na głowę..Chyba tak powinno się zacząć swoją opowieść według kanonów literackich. A przekładając to na prosty język czułem się po prostu do d... ;.20 lat, czyli wiek mocno zaawansowany, jak mi się wtedy wydawało, zawalone studia i niepewna przyszłość do której jechał ten autobus, a niebo płakało. Z lewej strony mignęło lotnisko w Jasionce, a ja do lotnictwa, do Dęblina, a wcale nie to sobie wymarzyłem, ten Dęblin. Kończąc literaturę przejdźmy do konkretów. A konkrety były jak to niebo... czyli smutne. Zawalony rok studiów na jeszcze wtedy, WSI w Reszowie i po krótkim namyśle decyzja o Dęblinie, ale tylko decyzja, bo jak na razie wynik był 1:0 dla Dęblina. Będąc jeszcze w klasie maturalnej badań do Wyższej Oficerskiej Szkoły Lotniczej nie przeszedłem.

Copy of Capt Marian Rybczynski

 

Zresztą wcale mi na tym wtedy nie zależało; pojechałem, bo prawie wszyscy z aeroklubu tak robili, poza tym dawali w szkole na to wolne i na dodatek było to tuż przed studniówką, a ja jak dotąd nie miałem jeszcze kupionej koszuli i krawata na tą podniosłą uroczystość. Pomyślałem, że dobrze jest połączyć jedno z drugim; spróbować się przetestować i kupić krawat.... w Warszawie... z Dęblina stamtąd niedaleko. Medycznie nie wypadłem najlepiej... coś tam z sercem nie było w porządku. Zresztą po latach stwierdziłem, że te medyki i tak miały anielską cierpliwość.... trzydziestu kandydatów dziennie, razy 6 dni w tygodniu, razy, co najmniej 4 miesiące w roku.... to dawało liczbę. Towarzystwo padało jak muchy... może dwóch, może trzech to wszystko co przechodziło. Ja znalazłem się po tej drugiej stronie. Nie powiem, żeby to mnie zmartwiło, przynajmniej miałem z głowy nagabywanie ze strony wojska, że powinienem spróbować, bo przecież jestem ”idealnym” kandydatem. Idealnym nie byłem a zwłaszcza do wojska.

Badań nie przeszedłem, krawat kupiłem, studniówkę odbyłem, maturę zdałem, na studia się dostałem, ze studiów wyleciałem i zastanawiałem sie właśnie co teraz będzie jadąc do Dęblina i nie mając zbytnio dużego pola manewru.
Z tym wyleceniem to było tak:
Mając prawie całą sesje zaliczoną; jeden egzamin przełożony, ponieważ siły już nie miałem, latając na szybowcach w dzień, a ucząc się w nocy, udało mi się zdać prawie wszystko, oprócz jednego, chociaż to było najtrudniejsze; mechanika techniczna. Tragedii jednak z tego nie robiłem ponieważ miałem to przełożone na wrzesień i moja sytuacja, w porównaniu do innych, była można powiedzieć, komfortowa. Więc cóż można robić w czerwcu, kiedy wakacje w perspektywie, latanie w aeroklubie i jeszcze parę groszy w kieszeni. Zrobiliśmy imprezę jak się patrzy. Było wesoło, dopóki któryś z kolegów siedzących przy brzegu balkonu, nie zauważył, że bardzo przygląda się nam pan docent myjący samochód pod akademikiem.
- Może byśmy się tak schowali, w końcu w akademiku pić alkoholu nie wolno – zauważył
Bez większych protestów towarzystwo schowało się do pokoju i imprezowaliśmy dalej.
Nie minęło 10 min jak ktoś zapukał do drzwi. Otworzyliśmy. W drzwiach stał doc. Bylica, to właśnie on mył samochód na dole i pilnie nam się przyglądał.
- Nazwiska panów poproszę - rzucił szybko
- A po co panu nasze nazwiska? – rezolutnie zapytał jeden z kolegów  
- Dobrze wiecie po co - i było po dyskusji
Na dobrą sprawę, to nie bardzo wiedzieliśmy o co mu chodzi. Fakt ,że na środku pokoju stała skrzynka wina marki Riesling niczego nie przesądzał. Nie my pierwsi i nie ostatni imprezowaliśmy w akademiku tego nie dnia. Gorsze rzeczy te ściany widziały i nikt z tego ani myślał robić afery.
- Coś musiało gościowi odbić – stwierdził któryś i temat uważaliśmy za zakończony. Impreza zakończyła się totalnym za nietrzeźwieniem, co zresztą było jej celem jako takim.
Następnego dnia obudził mnie nieziemski ból głowy i kolega, który przyszedł zapytać czy żyjemy.
- I jak... u Bylicy byliście?  - Zapytał
- A po jaką cholerę ? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie
- No jak to... przecież kazał wam się zgłosić rano, żeby sprawy powyjaśniać. Nieźle wyglądacie – dodał ze współczuciem patrząc na mnie i na Andrzeja, który właśnie otworzył jedno oko i miał wyraźne problemy, aby uczynić to z drugim.
- Jakie sprawy? Coś się stało? - nie bardzo kojarzyłem o czym mówi.
- O cholera... zafrasował się.... widzę, że nie bardzo kojarzycie – dodał.
- Mów stary co jest grane... Andrzej Binkowski rozglądał sie za odrobiną jakiegoś płynu –
- Zabiliśmy kogoś, albo okradli??
- Gorzej - dodał tamten i zaczął nam rozjaśniać w głowach.
Sprawa na pozór wyglądała bardzo prozaicznie…
Kiedy my imprezowaliśmy na balkonie, docent mył samochód pod akademikiem. Oczywiście widział nas i to co robimy. Nie zdawał się jednak być tym cokolwiek zainteresowany. Znałem go trochę ze wspólnych wyjazdów na narty i uważałem za zupełnie normalnego i przyzwoitego faceta. W pewnym momencie jednak, z jednego z okien wyleciało pare jajek i trafiło go w głowę. Na balkonie i w wesołym nastroju byliśmy tylko my i co jest rzeczą właściwie naturalną, podejrzenie padło na nas.
W tym momencie przypomniałem sobie, że faktycznie, poprzedniego dnia coś tam mówił o wyjaśnieniu jakichś spraw, ale jeden z kolegów skwitował to krótko, że może mu chodzi o wyrzucane za okno korki. Nie mieliśmy jednak pojęcia, że przed chwilą dostał jajkiem po głowie.
Była swego czasu afera z wyrzucanymi przez okna foliowymi workami napełnionymi wodą. Taki worek rzucony z na przykład 10 piętra przy zderzeniu z ziemią zachowuje się jak bomba, opryskuje wszystkich wokół ku uciesze gawiedzi siedzącej w oknach i wyjącej z uciechy. Gorzej miał się sam poszkodowany; mało jest osobników mających na tyle poczucia humoru, aby chociaż pod nosem nie zakląć na takie „igraszki”.
Inaczej rzecz ma się jednak z żakiem, który powiedzmy, ma lat dwadzieścia kilka, a inaczej z ciałem pedagogicznym, jak chociażby doc. Bylica. Traf chciał, że zdarzyło mu się oberwać kilka razy taką bombką. Po którymś kolejnym trafieniu nie zdzierżył i ogłosił, że jeśli kiedykolwiek zobaczy wylatującego cokolwiek z jakiegokolwiek okna, to mieszkańcy tego pokoju mogą się uważać już za byłych studentów. Żaden z nas o tym wcześniej nie słyszał, a dowiedzieliśmy się właśnie w tym momencie i co gorsza to my byliśmy mieszkańcami takiego pokoju.
Było chyba ok drugiej po południu, kiedy jako tako doprowadziwszy się do ludzkiego wyglądu, wyruszyliśmy do pana Bylicy.
Niestety nie chciał z nami rozmawiać. Powiedział tylko, że i tak wykazał dużo dobrej woli, bo chciał sprawę wyjaśnić, ale oczekiwał nas o godz.9, a teraz już jest za późno. Na próżno zaklinaliśmy się na wszystkie świętości, że to nie my, że bardzo przepraszamy za późniejsze przyjście, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że tak to wygląda, itd.. Był nieugięty. Sucho stwierdził, że tak jak obiecał, tak i słowa konsekwentnie dotrzyma, dając tym samym do zrozumienia, że rozmowa jest zakończona.
Cóż było robić, wyszliśmy jak niepyszni i sprawa wydawała się być przesądzona.
Przyszedł lipiec, obóz szybowcowy na Jasionce, mało latania bo pogoda była wyjątkowo brzydka. W sierpniu miałem mieć praktykę w WSK, ale przecież mieliśmy wylecieć z uczelni. Żadnego jednak oficjalnego zawiadomienia na ten temat nie dostałem. Znalazłem za to swoje nazwisko na liście uczestników praktyki. Kamień spadł mi z serca, bo oznaczało to, że pan docent zmienił zdanie i jestem dalej studentem. Sierpień mijał szybko i wrześniowa sesja poprawkowa zbliżała się wielkimi krokami. W międzyczasie dowiedziałem się, że nasza afera się wyjaśniła, ponieważ ktoś z rady uczelnianej potwierdził, że to nie z naszego okna wyleciały jajeczka, które ugodziwszy celnie pana docenta, narobiły takiego zamieszania, a nam przysporzyły sporo kłopotów. Ponieważ miałem trzy podejścia więc mój zapał do nauki był odwrotnie proporcjonalny do ilości podejść. W pierwszym terminie poszedłem na „żywca”, czyli z marszu. Wynik był wiadomy, ale było to zgodnie z moimi przewidywaniami. Einsteinem w końcu nie byłem. Do następnego terminu przygotowałem się już dużo solidniej, ale niestety wynik był ten sam. Niemniej jednak wydawało mi się to trochę dziwne ponieważ sam siebie oceniłem na solidną trójkę. Był to egzamin pisemny, a mnie ani w głowie było chodzić i wykłócać się z wykładowcą. Do trzeciego terminu podszedłem już naprawdę solidnie. Moje przygotowanie wydawało się być zupełnie solidne, bo nawet innym już byłem w stanie co nieco wytłumaczyć i pomóc. Na wynik egzaminu oczekiwałem ze spokojem i jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem się na liście do poprawki ustnej. Może i coś tam trochę pokręciłem w części teoretycznej, ale wszystkie zadania miałem zrobione i oczekiwałem na porządną ocenę. A tu coś takiego!!!!
Egzamin ustny odbywał się w auli i wchodziliśmy tam po parę osób. Dostałem trzy pytania, które jak mi się wydawało, nie powinny mi sprawić większych kłopotów. A jednak sprawiły...Od początku wydawało mi się, że pan wykładowca nie za bardzo jest zadowolony z moich odpowiedzi i co rusz podrzucał pytania „pomocnicze”. Było to typowe polowanie „na kości” a jak powiedziałem wcześniej ...Einsteinem to ja na pewno nie byłem. W końcu stwierdziłem, że nic tu nie wskóram i poddałem się .Wstałem i wyszedłem z auli w podłym nastroju. Zaraz po wyjsciu z budynku natknąłem się na jednego z asysytentów z budownictwa, którego znałem z nart.
- Cześć. Co.... egzamin miałeś??- ..byłem pod krawatem.
- Miałem... z mechaniki – dodałem, uprzedzając następne pytanie.
- Z mechaniki... i co nie zdałeś - bardziej stwierdził niż zapytał .
-Słyszałem o tej aferze z jajkami – dodał.
-Ale ..przecież sprawa została wyjaśniona, że to nie my...-zacząłem.
-Daj spokój... - przerwał – Słyszałem rozmowę, nie będę ci mówił kogo z kim... sam się     
domyśl. Nawet jak byście pozdawali to co macie do zdania to i tak będziecie musieli odejść z uczelni... - mówił o nas trzech.
- To jest jedyne ustępstwo, że was po prostu nie wyrzucą-
- No tak... tylko co ja mogę zrobić. Przecież nigdzie nie mogę pójść bez zaliczonego
pierwszego roku - powiedziałem.
- Nic ci na to nie poradzę. Mogę ci tylko życzyć powodzenia – dodał ze współczuciem.
- Trzymaj się – rzucił na odchodne.
Poczułem się nijak... żadnego punktu oparcia, żadnej koncepcji co dalej. Powlokłem się do akademika analizując całą sytuację. Jakie miałem pole manewru... praktycznie żadne.
Załóżmy, że pójde pracować do WSK na odlewnię, tam reklamowali od wojska. W przyszłym roku będę zdawał gdzieś na studia i się dostanę. Ponieważ będzie to moje drugie podejście, więc nie będę miał prawa być reklamowany od armii i jak amen w pacierzu dostanę „bilet” i urlop dziekański na dwa lata. W WKU tylko czekali na takich i w Rzeszowie w tamtych czasach była to nagminna praktyka. Pomijając, że do wojska bardzo mi się nie uśmiechało iść to z arytmetyka była prosta: jestem opóźniony w stosunku do rówieśników, jeśli chodzi o edukację i start życiowy, o pięć lat. Rok dłużej w szkole średniej, bo technikum, rok studiów, rok pracy i dwa lata wojska... i jestem dalej w punkcie wyjścia. Postanowiłem pójść następnego dnia do WKU, żeby wybadać sprawę. Dowiedziałem się, że jest nabór do Szkoły Chorążych na pilotaż śmigłowców.
- Niech będzie i Szkoła Chorążych, byleby tylko latać... powiedziałem.
Dostałem skierowanie na badania lekarskie i oto właśnie siedzę w autobusie jadąc do Dęblina na spotkanie nieznanego.
Po przyjeżdzie okazało się, że jednak mogę starać się o przyjęcie na pilotaż samolotów odrzutowych, na „rury”jak to się w żargonie nazywało. Mam prawie zaliczony cały rok studiów wię może to być potraktowane jako egzamin wstępny. Warunkiem jest oczywiście pozytywny wynik badań lotniczo-lekarskich. Wszystko było w jak najlepszym porządku aż do okulisty. Tu się okazało, że mam „ ukrytą krótkowzroczność lewego oka”. Nie bardzo wiedziałem co to znaczy, bo to raczej moje prawe oko było słabsze, ale wiedziałem jakie są tego konsekwencje... niezdolny...
Teraz sytuacja zaczynała  być naprawdę nieciekawa. Czułem, że zaczynam wpadać do narożnika. Już się wojsku ujawniłem i jak nic kamasze zbliżają się wielkimi krokami. Szedłem ze szpitala kombinując co tu jeszcze można by zrobić...
- Cześć... a co ty robisz?... wyrwał mnie z zamyślenia damski głos.
Odwróciłem głowę. Z tyłu doganiała mnie  Małgosia Białowąs... koleżanka z Aeroklubu Lubelskiego gdzie stawiałem swoje pierwsze kroki na szybowcach. Mieszkała w Dęblinie, teraz sobie przypomniałem. Jej ojciec pracował w WOSL.
- Ledwie cię poznałam – dodała podchodząc.
- Staram się do WOSL, ale z miernym jak dotąd skutkiem – odpowiedziałem z kwaśną miną.
- Ale przecież z tego co wiem to jesteś w Rzeszowie i...
- Byłem w Rzeszowie, chociaż właściwie jeszcze jestem – przerwałem jej w pół zdania – ale dni moje są tam już policzone… - i słowo po słowie opowiedziałem jej w skrócie całą moją historię.
- Wiesz co???   Niczego ci nie obiecuję, ale tak się  składa, że mój ojciec jest szefem komisji rekrutacyjnej i porozmawiam z nim dziś wieczorem. Spotkajmy się jutro rano to powiem ci co załatwiłam – Pa... a teraz muszę lecieć bo jestem umówiona ze znajomymi… - i już jej nie było.
Nadzieja zaczęłą wstępować w moje mocno wątpiące serce.
Następnego ranka prawie skoro świt czatowałem przed gabinetem pułkownika Białowąsa. Pojawił się około w pół do ósmej i widocznie Małgosia nie zaypiała wczoraj gruszek w popiele, bo po usłyszeniu nazwiska, okrągłym gestem zaprosił mnie do środka.
- Sprawa wygląda tak... - powiedział zająwszy miejsce za biurkiem...
- Z tymi wynikami badań, które masz mógłbyś się dostać na śmigłowce, ale szkopuł w tym, że tam nie ma miejsc... pozostaje jeszcze nawigacja... ale tam też nie ma miejsc - dodał unikając mojego wzroku.
- Więc co mam robić? – zapytałem.
- Jedź do domu i czekaj na wiadomość... ja tu tymczasem się rozejrzę i zobaczę co da się zrobić... to niestety nie zależy ode mnie.
- Dam ci znać jak będę wiedział coś bardziej konkretnego.
Mimo swoich dwudziestu  lat na tyle już poznałem życie, aby wiedzieć, że tak brzmi kulturalnie odpowiedż „bujaj się synek i daj mi święty spokój... mam ważniejsze sprawy na głowie.
Wyszedłem zrezygnowany licząc, że dowiem się czegoś bardziej konkretnego od Małgosi.
- Musisz ojcu siedzieć na głowie i absolutnie nigdzie nie wyjeżdżaj – powiedziała jak tylko usłyszała o tym co wskórałem.
- Ja ze swojej strony razem z mamą też go będziemy zmiękczać. Musi się dać coś zrobić.
- Ale czy Ty na pewno chcesz iść do tego WOSL-u? – popatrzyła na mnie podejrzliwie.
- O ile pamiętam to raczej o wojsku nie wyrażałeś się z wielką atencją. Cóż  ci się tak światopogląd zmienił??- dodała z przekąsem.
- Jak się nie ma co się lubi to sie lubi co się ma – odrzekłem „filozoficznie”.
- A tak konkretnie to sprawa wygląda tak..... - wtajemniczyłem ją w swoje przemyślenia.
- Właściwie to teoretycznie masz rację, trzeba więc sprawę kontynuować –
Sprawę „kontynuowaliśmy” przez następne dwa dni. Scenariusz był prozaiczny... Gośka wraz z mamą czesała głowę panu pułkownikowi  w domu wieczorem, a ja przejmowałem pałeczkę rano wyczekując z rana przed gabinetem na jego pojawienie się. I mimo, że padało co rano niezmiennie zdanie, że nic jeszcze nie wiadomo, to ja z uporem maniaka powtarzałem, że nie szkodzi... ja poczekam... w domu i tak nie mam nic do roboty.
- Co za ironia losu – myślałem sobie – broniąc się przed wojskiem, chcę iść do wojska ..prawie jak u Mrożka. Tylko co Mrożek wie o wojsku???
Pan pułkownik unikał mnie konsekwentnie, ale na trzeci dzień nie wytrzymał.
- Chłopie... o co ci chodzi?- rzucil z rezygnacją kładąc teczkę na biurku, kiedy po raz kolejny powitałem go przed gabinetem jak zwykle z samego rana.
- Panie pułkowniku – naszło mnie olśnienie – a gdybym tak mógł powtórzyć badania... ja nigdy nie miałem problemów ze wzrokiem; przechodziłem badania rok temu w Dęblinie i wszystko było w porządku... poza tym latam od trzech lat na szybowcach i zawsze wszystko było w porządku... więc może jakaś chwilowa niedyspozycja... przecież tam jest napisane, że to ukryta krótkowzroczność, więc może....
- Masz jakieś dokumenty, że latasz na szybowcach?? - przerwał mi...
- Oczywiście.... oto cała buchalteria -  z nadzieją szybko wyciągałem dowody moich „przewag” lotniczych.
Przejrzał szybko. Nie było tego wiele... jakieś 60 godz. na szybowcach, ale mi wydawało się strasznie ważne te 60 godz. Uczepiłem się tego z nadzieją jak tonący brzytwy.
Rzucił okiem na te moje 60 godz., a w moje serce wstąpiła krucha nadzieja.
- Zbieraj się... idziemy – powiedział oddając mi dokumenty i nakładając czapkę.
Ruszyliśmy do szpitala... z budynku wydziału szkolenia to kawałek drogi. Idąc nie odezwał się ani słowem, ale widziałem, że nad czymś intensywnie myślał.
W szpitalu kazał mi usiąść w poczekalni a sam ruszył do sekretariatu komisji lotniczo-lekarskiej. Po chwili wyszedł z moją teczką, w której była moja karta badań. Skinął na mnie abym poszedł za nim. Przed gabinetem okulisty, bo tam poszliśmy miałem usiąść i czekać. Okulistą był dr Rękas... człowiek o cokolwiek kontrowersyjnych zachowaniach.
Chciałem wiedzieć co się tam dzieje i przyłożyłem ucho do drzwi. Niby nieładnie podsłuchiwać, ale w końcu ważyły się moje losy.
- Słuchaj Edziu... - usłyszałem przez drzwi, kiedy obaj panowie się już przywitali... - Mam tu taką sprawę. Tu są akta jednego młodego człowieka, który chce się koniecznie dostać do WOSL ale niestety u ciebie nie przeszedł i jest problem. On coś tam latał na szybowcach, poza tym badał się w tamtym roku i u ciebie był wtedy zdolny...a teraz coś tam ci nie pasowało. Rzuć  okiem z łaski swojej... podsunął mu moją teczkę...
- No tak... - zamruczał tamten popatrzywszy na wyniki...- ale on jest niezdolny....
- I właśnie w tej sprawie przychodzę... czy to go definitywnie skreśla?. Nie znam się na medycynie, ale tu jest napisane, że to jest ukryta krótkowzroczność. Czy to go definitywnie skreśla?? -
- Właściwie to nie... tylko, że to może się uaktywnić w przyszłości i wtedy...
- To napisz mu, że jest zdolny... przerwał mu pułkownik w pół zdania.
- Zaraz, zaraz... - żachnął się Edward lekarz... - a jeśli za rok na badaniach okaże się, że faktycznie coś    
z tym okiem jest nie tak... to co wtedy???. Poza tym tu są już akta i nic nie mogę....
- To były akta.... - usłyszałem jak pułkownik drze moją kartę badań.
- Tu masz nową kartę... napisz, że zdolny... resztę badań powtórzy... a jak się okaże, że   
faktycznie coś mu dolega z tym okiem to go za rok spiszesz... I niech to będę miał wreszcie z głowy -  ciężko westchnął... a ja oczami wyobraźni prawie widziałem jak ociera pot z czoła.
- A co to jakaś twoja rodzina, że tak za tym chodzisz??- pytał Rękas wypełniając jednocześnie
kolejne rubryki mojej nowej karty.
- Gorzej...– z rezygnacją w głosie odpowiedział pułkownik...
- To kolega mojej córki. Mówię ci... od trzech dni mam krzyż pański... W domu na zmianę
stara z młodą godzinami suszą mi głowę. Ten skoro świt czeka na mnie przed gabinetem i
łazi potem krok w krok... mówię ci urwanie głowy –
Za chwile panowie się pożegnali a ja odskoczyłem od drzwi i ze zbolałą miną spojrzałem na wychodzącego pułkownika.
- Tu masz swoja teczkę, tam jest nowa karta... Idź i powtórz resztę badań. Okulista uwierzył
mi na słowo. Mam nadzieję, że resztę przejdziesz z wynikiem pozytywnym –
- Dziękuję panie pułkowniku... bardzo dziękuję. Nawet pan nie wie jak bardzo mi pan pomógł-
Nie bardzo wiedziałem jak mam wyrazić swoją wdzięczność.
-To nie mnie dziękuj… W każdym razie życzę ci powodzenia – Uścisnął mi dłoń i oddalił się szybko.
Reszta badań poszła mi o dziwo bardzo sprawnie i co najważniejsze, pomyślnie. Był tylko jeden szkopuł: Aparat do robienia elektroencefalografu czyli popularnego EEG był uszkodzony i tego badania nie mogłem wykonać. Miałem zgłosić się na nie w późniejszym terminie jak tylko usprawnią urządzenie. Wróciłem do Rzeszowa, aby zamknąć wszystkie swoje sprawy. Był już październik, ale okres unitarny przed pierwszym rokiem w Dęblinie rozpoczynał się dopiero w listopadzie. Zostałem skreślony z listy studentów z Wydziału Mechanicznego, specjalność Lotnictwo Politechniki Rzeszowskiej oficjalnie z powodu nie stawienia się na egzamin komisyjny z mechaniki technicznej. Tak więc rozpoczynałem studia na Wyższej Szkole Inżynierskiej a skreślony zostałem z Politechniki.... też pięknie.
Waletowałem kątem u kolegów i ogólnie zbijałem bąki. Do domu specjalnie nie chciało mi się jechać, rodzice nie mieli w ogóle pojęcia, że nie jestem już studentem.
Kompletowałem brakujące dokumenty, a jednym z nich była opinia z poprzedniego miejsca nauki. Poszedłem więc któregoś dnia do mojego byłego opiekuna roku. Ten zrobił wielkie oczy...
- Panie... ja pana na oczy w życiu nie widziałem- usłyszałem.
- Napisz pan coś tam, a ja panu to podpiszę i z tym pójdzie pan do dziekana –
Nasmarowałem „coś” tam i z podpisem doktora poszedłem szukać pana dziekana. Zastałem go wychodzącego właśnie z gabinetu.
- Panie Docencie... - mogę prosić o podpisanie  opinii?? - podsunąłem mu arkusz papieru.
- Panie!!!! Opinia na takim świstku??? Chodżmy do sekretarki niech to porządnie przepisze na maszynie. Niech to jakoś wygląda - Cofnął się z powrotem do gabinetu.
Wszedłem za nim zamykając drzwi.
- Pani Krysiu, niech pani z łaski swojej tak szybciutko to przepisze na maszynie.  - Podał jej kartkę.
W tym momencie otworzyły się dzrwi sąsiedniego gabinetu i wyjrzał z nich... doc. Bylica. Mieli gabinety obok siebie ze wspólnym sekretariatem.
- Panie docencie, mogę na chwileczkę – zwrócił się do dziekana.
- Zaraz... tylko podpiszę opinię temu młodemu człowiekowi... odparł tamten biorąc arkusz papieru od sekretarki.
- Opinię ??? - rzekł powoli Bylica i dodał przeciągle patrząc na mnie.
- A mogę na to rzucić okiem???
- Oczywiście... proszę bardzo... - dziekan podał mu papier.
Nogi się pode mną ugięły...
- A to się narobiło... - pomyślałem – że też tego diabli nadali, teraz to mi dopiero dowali –
Bylica przemknął wzrokiem po zdawkowych paru zdaniach, oddał arkusz dziekanowi i patrząc mi w oczy powiedział...
- Cóż młody człowieku... nie będę ci rzucał kłód pod nogi ,,idź, studiuj czy tam rób cokolwiek i mam nadzieję, że nasze drogi się już więcej nie spotkają –
Wziąłem podpisany arkusz i wychodząc rzuciłem mu w twarz ...
- Jeszcze raz panu oświadczam... nie myśmy to zrobili i przez pana trzech ludzi niewinnie wyleciało ze studiów.
Odwróciłem się i wyszedłem nie mówiąc nawet do widzenia.
Pożegnanie z kolegami było huczne i trwały długo. Cały czas czekałem na wiadomość kiedy moge zrobić brakujące badanie EEG, ale niestety aparat nie był sprawny i tak nadszedł 4 listopada, kiedy miałem stawić się w Dęblinie. Wyruszyłem wczesnym rankiem i do bramy WOSL dotarłem ok godz. 12. Tam dowiedziałem się, że mjąc nie dokończone badania, nie mogą przyjąć mnie na pilotaż, ale na nawigacje i zaraz po skończonym okresie unitarnym zrobię brakujące badanie i zostanę przeniesiony na „lotkę”.

UNITARKA, CZYLI W WOJSKU NIE JEST ŹLE
Po wszystkich wstępnych formalnościach zapakowano nas do autobusu i pojechaliśmy do Podlodowa, gdzie mieliśmy z cywili przekształcić się w żołnierzy. Podlodów to lotnisko polowe ok 40 km od Dęblina, trochę w bok od szosy na Kock. Ot trochę równego pola porośniętego trawą otoczonego lasem i z paroma barakami, które miały nam służyć za tymczasowe miejsca zakwaterowania. Po przyjeździe pierwsze kroki skierowaliśmy do fryzjera. Ja byłem dość krótko ostrzyżony... tak mi się wydawało, ale to tylko mi się  wydawało. Wojskowa „moda” i fryzjer byli zdecydowanie innego zdania. Z żalem patrzyłem jak pod ciosami  maszynki spada reszta włosów i tak już krótkich. A był to rok 1974, kiedy to w najlepsze panowała moda na „hipieja” i nawet dużo starsi od nas nosili włosy dużo dłuższe niż przewidywał to wojskowy regulamin. Zresztą przez cały okres WOSL był to główny punkt zadrażnień z przełożonymi. Goniono za to strasznie, a na tle cywilnej części społeczeństwa wyróżnialiśmy się na odległość.
Potem była przepisowa łaźnia i magazyn mundurowy. Dostałem  zielone ubranko, nowe buty, które szybko okazały się przekleństwem i tak „odsztyftowany” poszedłem na swój pierwszy, wojskowy obiadek. Część z kolegów była już tu od dwóch dni i uważała się za „stare” wojsko. Część tak jak ja przybyła tu parę godzin temu i podobnie jak ja nie bardzo potrafiła się w tej nowej rzeczywistości znależć.
Wyszedłem przed stołówkę, wyciągnąłem papierosa i zacząłem rozglądać się za kimś od kogo mógłbym odpalić ponieważ moje zapałki gdzieś przepadły. Obok mnie stał niewielkiego wzrostu, palący papierosa podchorąży.
- Mogę prosić o ogień ?? - zwróciłem się do niego.
Reakcja była natychmiastowa.
- Jak wy żołnierzu się do kaprala odzywacie !!!!!!!!! wydarł się mały. Teraz dopiero zauważyłem, że faktycznie ma dwie belki. Wiedziałem też, że dowódcami drużyn są kadeci ze Szkoły Chorążych, którzy po pierwszym roku mają praktykę dowódczą. Stosunki w Dęblinie były inne niż w „normalnym” wojsku. Regulaminowe formy zależności były tam zredukowane do minimum. Tym się zresztą Dęblin szczycił, że nigdy, jak i zresztą w całym lotnictwie i tak było od zarania, nie udało się narzucić bezdusznego drylu wojskowego.
Byłem więc nieco zdziwiony reakcją kaprala... w końcu to przecież jeden z nas.
- Słuchaj – wzruszyłem ramionami... - Ja tu jestem od godziny i jeszcze się na stopniach wojskowych nie znam.
- Baczność żołnierzu!!!!!! wrzeszczało mały kurdupel... - Ja was zaraz nauczę jak należy się zwracać do starszych stopniem!!!!!!
- Dookoła stołówki biegieeeeeem marsz!!!!! wywrzeszczał.
Chciało mi się śmiać... wyglądał naprawdę pociesznie... - A poza tym co on mi może zrobić.
- pomyślałem…
- Słuchaj... powiedziałem do pieklącego się kurdupla – Nie to nie... gdzie indziej znajdę, odwróciłem sie na pięcie i odszedłem zostawiając małego, który zamilkł i zaskoczony wybałuszył na mnie oczy. Nowi koledzy uśmiechnęli się tylko, a ja spokojnie odpaliłem od kolegi wzruszając przy tym ramionami. Moja wyobraźnia nawet nie przewidywała jak bogaty może być repertuar działań, które mogą pokazać żołnierzowi,  gdzie jest jego miejsce w szyku i co to znaczy słowo kapral.
Mój spokój nie trwał bardzo długo ...powiem więcej nie trwał nawet długo. Po kolacji i obowiązkowych wiadomościach w TV poszliśmy spać. Nie minęło jednak pół godziny jak na sali zapaliło się światło... W drzwiach stał mały z wysoko trzymanymi w ręku butami i retorycznym pytaniem.
- Czyje to.... ???
Pytanie było zgoła retoryczne, ponieważ zgodnie ze zwyczajem, każdy buty miał podpisane, jako że odróżnić je od siebie było zgoła niemożliwe.
Stroskanym wzrokiem popatrzył na cholewkę...
- Rybczyński, który to.....
Próbował udać zdziwionego, kiedy przyznałem się do nazwiska…
- Aaaa... to wy żołnierzu... Widzę, że mamusia bucików czyścić nie nauczyła....
Gramoliłem sie powoli z wojskowego łóżka, nie bardzo do końca wiedząc o co mu chodzi.
- Przecież wyczyszczone – usiłowałem wdać się w polemikę z małym…
- Jakie k..... wyczyszczone!!!!!! wydarł się.
- A pod spodem to coooooo!!!!???
Teraz to już wątpliwości nie było. Wyciągnął  mnie na korytarz i pokazał równo ustawiony szereg butów.
- Dla praktyki i ćwiczenia mają wszystkie się świecić!!!!!!! Jak psu jaja !!!!!! dodał żeby nie było wątpliwości.
Co prawda nigdy nie widziałem żeby się psu jaj świeciły, ale polecenie wydane „ścisłym, kokretnym i treściwym ‘’językiem wojskowym nie pozostawiało żadnych wątpliwości... buty miały się świecić bez względu na to czy to samo robia psie jaja czy nie. Nie przejąłem się tym zbytnio bo do takich rzeczy byłem już zaprawiony. W internacie, gdzie zamieszkałem w pierwszej klasie technikum, nie takie rzeczy przeżyłem i to co mnie spotkało nie wydawało mi się jakim doświadczeniem. Ot... w końcu wojsko... różne rzeczy pewnie się tu jeszcze zdarzą, pomyślałem sobie i wziąłem sie za szlifowanie  umiejętności czyszczenia, której to jak wspomniał kapral, nie nauczyła mnie mamusia.
Trochę to czasu trwało poniewaz butów było 12 par a moja mamusia faktycznie poczyniła w tej materii duże zaniedbania.
Rano byłem cokolwiek nie wyspany, a tu niestety wstać trzeba. Jakieś dzikie biegi z rana, trochę ćwiczeń i w końcu po pół godzinie byliśmy z powrotem w baraku. Mycie, golenie i cały ten rytuał wojskowy zajął nam czas  prawie do 8 , potem śniadanie i zajęcia wojskowe, bo przecież po to tutaj byliśmy, aby ćwiczyć dziarskość, jak to wyraził się jeden z kaprali.
I tak upłynął cały dzień bez zbytnich sensacji, a wieczorem scenariusz się powtórzył, tylko tym razem buty już nie były powodem troski małego, tylko wpływ rozmiarów kostki, w którą składało sie mundur przed pójściem spać, na poziom dyscypliny wojskowej.
Z pieczołowitością zmierzył mój kwadracik  i troską w głosie orzekł, że niestety ...o całe 1.5 cm za dużo.
 - Oooooooo..... popatrzcie żołnierzu... czy to jest 25cm ??? –  podsunął mi moje ubranko.
 - Widzę, że macie duże braki z geometrią... Będziemy się uczyć...
I znowu pół nocy upłynęło mi na rozkładaniu i układaniu ubranka w regulaminową kostkę, a wszystko to w trosce o zadawalający poziom mojego wyszkolenia ogólnowojskowego no i oczywiście o utrwalenie wiadomości z geometrii. Sytuacją nie byłem zachwycony, ale cóż było robić, zacisnąć zęby i czekać na lepsze czasy.
Te jednak nadejść nie chciały, a wręcz przeciwnie....
Następnej nocy mały sprawdzał czy wojsko regulaminowo przykrywa się kocami. Regulaminowo miało to wyglądać  w ten sposób, że spało się bezpośrednio pod prześcieradłem, a na preścieradło powinno się narzucić jeden lub dwa koce, ”które ojczyzna dała” w zależności od temperatury. Ja jakoś nie mogłem się do tego przekonać i spałem po prostu po kocami, nie używając w ogóle prześcieradła. Oczywiście z tym regulaminowym przykrywaniem się to była bzdura, ale mały miał bardzo niskie mniemanie o moim poziomie dyscypliny wojskowej i dlatego chciał mi pokazać jak wysoce nagannym było moje zachowanie w stosunku do niego pierwszego dnia pobytu w wojsku.
Po stwierdzeniu tego faktu musiałem wstać, wziąć to nieszczęsne prześcieradło i chodząc od sali do sali, trzymając je w wysoko uniesionych rękach przed sobą recytować następującą formułkę... ”Po to mi szef prześcieradło dał, abym pod nim spał”.   
Następnie opuszczając ręce i przyciągając wraz z prześcieradłem do siebie, robiłem głeboki skłon jak artysta na scenie po zakończonym występie i szedłem do następnej sali, prezentując zaskoczonym kolegom ambitny wierszyk, a mały postępował za mną z poważną miną pilnując abym nie uronił słowa z podyktowanej „poezji”.
Trzecia noc z rzędu nie dospana, w dzień mowy nie było o tym  aby choć na chwilę zmrużyć oko. Zastanawiałem się jak długo będzie mnie poniewierał ten mały kurdupel.
Kiedy zobaczyłem, że zamierza się na mnie po raz czwarty, stwierdziłem, że muszę działać.
- W końcu mogę go dopaść po unitarce w Dęblinie i spuścić mu manto -  pomyślałem sobie, w końcu to kadet i na pewno go znajdę. Tylko ile mnie jeszcze to będzie zdrowia kosztowało. Trzeba coś z tym zrobić. Koledzy byli zresztą tego samego zdania.
Wieczorem, po kolacji udało mi się go dopaść na osobności. Zaczął znowu... Żołnierzu!!!!!
Nie dałem mu dojść do słowa. Złapałem go za klapy... sięgał mi do ramienia...
 - Słuchaj ty mały sk..... -  wysyczałem mu w twarz  mocno go trzymając.
- Ja to wszystko przetrzymam bo mam czarne podniebienie... ale jak wrócimy do Dęblina to po prostu nie żyjesz... ty gnido...
 Puściłem go  i odwracając się aby odejść, splunąłem, nadając temu co powiedziałem więcej wiarygodności.
Nie było żadnej reakcji, był zaskoczony. Następnego dnia wyraźnie mnie unikał , a ja specjalnie mu nie wchodziłem w drogę... Nie podjął wyzwania. Kiedyś już pod koniec unitarki wybąkał coś w rodzaju przeprosin i zaczął mi tłumaczyć, że to tylko tak dla zabawy bo inaczej to byśmy w ogóle nie wiedzieli co to jest wojsko. W tym akurat względzie, jak sie później okazało, to miał całkowitą rację. Oczywiście życie mu „podarowałem” a nawet później, jak pamiętam nasze stosunki były całkiem przyzwoite.
Cała unitarka przebiegła w miarę spokojnie i bez jakichś szczególnych wydarzeń. Oczywiście swoje musieliśmy przejść , aby osiągnąć odpowiednią „dziarskość wojskową”. Kiedyś pamiętam, na ćwiczeniach z taktyki szef kompanii po zaordynowaniu standartowego ćwiczenia typu okopywanie się do pozycji stojąc, kiedy zasypaliśmy już nasze „dzieła” i wracaliśmy do koszar, dołożył jeszcze wojnę totalną typu „wybuch jądrowy z lewa, karabiny maszynowe z prawa, ostrzał artyleryjski”. Po każdej takiej komendzie trzeba było paść na ziemię bez względu na to gdzie się stało, albo biec jak oszalały z językiem na brodzie, w stronę wyimaginowanego przeciwnika. A był listopad i ziemia przeważnie była mocno nasiąknięta, więc po kilku takich ćwiczeniach mieliśmy dość, a wyglądaliśmy nieboskie stworzenia. Sławek Muraszkowski zwany „Mrówą” podczas któregoś tam z rzędu „wybuchu” nie upadł tylko stał spokojnie z opuszczonym karabinem.
- Co jest!!!!!  - zagrzmiał szef – Nie słyszałeś komendy??? –
- Słyszałem – odpowiedział- Ale ja się szefie poddaje –

Towarzystwo zawyło z uciechy. Szef  dał nam wreszcie spokój, bo co miał zrobić. Zakomenderował tylko „prawoskrzydłowy płyta” i  powoli pomaszerowaliśmy dalej. Kiedy dochodzilismy do baraków zauważliśmy jakiś ruch między nimi .Okazało się, że przyjechała jakaś komisja z Dęblina i patrzą na nas podejrzliwie, był to ktoś z kwatermistrzostwa. W końcu jakiś major, od razu widać, że kwatermistrz bo dobrze wyglądał, który bacznie nam się przyglądał nie wytrzymał.
 - Co to wojsko sierżancie takie brudne - zapytał z wyraźnym niesmakiem.
 - No... na zajęciach z taktyki byliśmy... w polu –
 - Ale czemu mają takie brudne spodnie... kolana –
 - Trochę się czołgali... ćwiczyli padanie...
  - Ale jak to się czołgali??... Na kolanach??? - twarz majora wyrażała wielkie zdumienie…
 W końcu nadszedł dzień przysięgi. Zjawili się moi rodzice, którym musiałem wytłumaczyć jak i skąd tu się wziąłem. Uroczystość była podniosła i muszę powiedzieć, że zrobiło to na mnie wrażenie. Po uroczystości była druga uroczystość z rodziną, też podniosła i też zrobiła na mnie wrażenie... tylko inne, ale jakże wyraźne. Zresztą reszta kolegów była pod wrażniem również, może nawet bardziej niż ja. Ale cóż... taka to wtedy była tradycja. Dowódca kompanii, kapitan Politowski patrzył z niesmakiem na falujący szereg kiedy zarządził zbiórkę po odjeździe rodzin. Teraz już byłem oficjalnie szeregowym podchorążym....   

MIŁE ZŁEGO POCZĄTKI
- Uda się czy nie... z Józkiem Berezińskim rzucamy monetę... a tematem jest samowolne oddalenie (pierwsze!!!) lub jak kto woli lewizna, samowolka, tudzież przepustka od „Janka Krasickiego”... ten ostatni termin wymaga  wyjaśnienia  Janek Krasicki, który był patronem Szkoły,  miał tyle z lotnictwem wspólnego co ja, np., z Miss Polonią, tylko wtedy patronów się nie wybierało. Na półpiętrze w Oddziale Szkolenia był jego pomnik z lekko zaciśnietą jedną ręką i wtajemniczeni twierdzili, że tam trzyma plik przepustek, którymi, jako patron  musi, ani chybi, obdzielać potrzebujących podchorążych. A tych akurat było wielu.
Pierwszy rzut... niestety pudło.
- Źle rzucone... - stwierdza Józek, a ja solennie przytakuję.
- Zgadza się  – potwierdza... nomen omen... Czesiek Uczciwek – sam widziałem... -Źle rzucone - A ja jestem gotów przysiąc, że widziałem to samo.
- Tak nam też się wydaje – skwapliwie potwierdzają koledzy... Mamy wielu kibiców bo jeszcze nikt przed nami „ przepustki” nie ćwiczył.
 Niestety drugi rzut daje ten sam wynik i w tym momencie mamy problem.
 - Niech się dzieje wola nieba – westchnął Józek i rzucił po raz trzeci... Wynik niestety negatywny.
- Aż to się na was zawzięło – Koledzy leżący na łóżkach smutno pokiwali głowami... - Nie farci się wam – dodał któryś... ani chybi zmoczycie... i po co to wam???
Popatrzyłem na Józka ... - No przecież... czy my nie jesteśmy zdecydowani???... Niech się wszystko wali... my przecież i tak pojedziemy.
Tak też się stało... wychodzimy przez bramę przy szpitalu, bo tam najbliżej do przystanku autobusowego przy ul. Podchorążych. Teren wydaje się być bezpieczny bo w koło żywego ducha. Jest wieczór, sobota, cóż nam może grozić, zwłaszcza, że czujni jesteśmy jak... ciężko nawet znaleźć porównanie. Do autobusu zostało parę minut, więc przypalamy po papierosku... Po chwili z zza zakrętu wyłaniają się światła, to zapewne nasz autobus. Z lekka oślepieni światłami nie zauważamy, że to coś co miało być autobusem, przybiera postać wojskowego gazika i to na dodatek z wymalowanym napisem WSW(Wojskowa Służba Wewnętrzna), a tak tłumacząc na dzisiejszy język, Żandarmeria Wojskowa...
Niestety, chłopcy, żandarmi są bardzo biegli w swoim rzemiośle i zanim zrobiliśmy jakikolwiek ruch, już nas mieli. To było frycowe młodego pchora... Nigdy póżniej nie dałem się złapać w tak głupi sposób... powiem więcej... w ogóle nie dałem się złapać.
Dalej procedura była prosta... książeczki, przepustki, a tych niestety nie było, więc następny punkt to był areszt i to nie w WOSL tylko w twierdzy, gdzie WSW miało swoją siedzibę. Już widziałem minę szefa, który w poniedziałek odbierałby nas z aresztu. Jednak moneta nie kłamała... nie trzeba było w ogóle ruszać się z kompanii. Młodszy chorąży, dowódca patrolu był rozmowny.
- To co... wycieczka się nie udała ??? bardziej stwierdził niż zapytał.
- A dokąd  to obywatele podchorążowie się wybierali??
Miałem mu powiedzieć, że na imieniny cioci, ale nie było mi raczej do żartów, Józkowi też nie, więc  zamilczeliśmy…
- A to się będzie działo w poniedziałek – pomyślałem, widząc oczami wyobraźni poranny apel.
- No to jazda... zbierać się... wolny czas macie już zagospodarowany – Chorąży uchylił drzwi gazika i oddał nam dokumenty.
Mieliśmy już wsiadać do samochodu kiedy zza zakrętu wyszło trzech podchorążych z IV roku. Byli bardzo zajęci sobą bo coś sobie opowiadali i mocno gestykulowali nie zwracając zbytnio uwagi na to co się wokół nich dzieje. Nawet z daleka było widać, że nie mieli do domu po prostej. Chorąży kazał nam pozostać na miejscu, a sam dziarskim krokem ruszył ku, jak mu się zapewne wydawało, następnym ofiarom. Ci prawie wpadli na niego kiedy im zagrodził drogę i zażądał dokumentów.
- Spadaj... usłyszał w odpowiedzi... i towarzystwo usiłowało iść dalej, ale ten nie dawał za wygraną. Jakie było jego zdziwienie, kiedy na następne żądanie dokumentów dostał klasycznie „w dziób” i pokazał nr butów. Żołnierze z patrolu stali jak zamurowani i nie kiwnęli nawet palcem, żeby przyjść mu z pomocą a IV rok stwierdził, że nie może tak sprawy zostawić do końca nie załatwionej.
- Będziesz miał robotę - stwierdził jeden z nich, odpiął mu pas na którym była kabura  z pistoletem, zrobił młynka i wyrzucił w krzaki.
- Odechce ci się porządnych ludzi zaczepiać... Ty kanarze jeden.
Dopiero teraz dostrzegli nas... - A młodzież co tu robi??? padło pytanie.
- A co my możemy robić, spisał nas – odpowiedział Józek – mieliśmy iść do mamra.
- Znaczy przepustek brak??, to prawie trąciło filozofią. Pokiwałem skwapliwie głową potwierdzając. Teraz ich rozpoznałem, byli z odrzutowych.
- Popatrz, ledwie parę dni w wojsku a już na lewuchę idą -,.Oooooo... a co my tu mamy najwyższy zabrał chorążemy raportówkę i przeglądał jej zawartość.
- O proszę… i jakieś zapiski kłusownika tu  są... i dużo tu dziś zapisanych. Kartka po kartce w kawałkach rozrzucane na wietrze unosiły się dookoła. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom Chorąży stał jak oniemiały, a my tuż obok. Najwyższy skończył wydzierać kartki z notatnika, puste okładki wyrzucił, zasalutował chorążemu...
- No... i żeby mi to było ostatni raz – dodał.
- Idziemy chłopaki – rzucił przez ramię do swoich, a na nas huknął – A młodzież co tu jeszcze robi... spadać... już was tu nie ma.
- Owocnych poszukiwań – krzyknął za chorążym, który rozgarniając krzaki i torując sobie drogę przedzierał się w stronę gdzie poleciał pistolet.
Staliśmy jak zbaraniali i nie bardzo wiedzieliśmy co robić. Chorąży wrzeszczał na żołnierzy, którzy skwapliwie, ale i bez zbytniego entuzjazmu przglądali krzaki szukając wyrzuconej  broni, a „pchory” z IV roku oddalali sie nieśpiesznie cos sobie zawzięcie tłumacząc. Z kłopotu wybawił nas autobus, który właśnie nadjechał i pomógł zadecydować, że eskapadę trzeba kontynuować. Pojechaliśmy do Józka i o dziwo wszystko skończyło się dobrze, pomijając fakt ciężkiego pijaństwa i niemniej ciężkiego kaca dnia następnego.
Tak to zaliczyłem pierwszą przepustkę od „Janka Krasickiego” jak potem nazywaliśmy lewiznę oficjalnie zwaną „samowolnym oddaleniem”. Często były zresztą potem żarty na ten temat, a łaskawy patron szkoły, którego pomnik w zafrasowanej pozie stał na półpiętrze w Oddziale Szkolenia, nigdy nikomu nie odmówił wydania przepustki, odwrotnie niż nasi dowódcy.
Zaraz po tej historii dokończyłem badania i mając w kieszeni orzeczenie z pierwszą grupą napisałem raport o przeniesienie na pilotaż samolotów odrzutowych. Wraz ze mną o to samo wystąpiło kilku kolegów, którzy również przeszli komisję. Nie pozostało nic innego tylko czekać na decyzję komendanta, która i tak miała być pozytywna, było to tylko kwestią czasu. Jak później się okazało to dużo wody w Wiśle upłynęlo zanim zostałem przeniesiony na „ lotkę” jak to się u nas mówiło. A wszystko to tylko i wyłącznie z powodów „organizacyjnych” czyli po prostu zwykłego bałaganu, który tam panował. Decyzję o przeniesieniu dostałem zresztą dopiero po napisaniu trzeciej z rzedu prośby, jako, że na dwie pierwsze nie dostałem żadnej odpowiedzi. Kiedy w końcu poszedłem do personalnego, aby zapytać co w końcu jst z moim raportem, jako, że już trzeci napisałem i nic, ten był bardzo zdziwiony, że jeszcze nie jestem na pilotażu, bo decyzja o moim przejściu była już pół roku wcześniej. Może i była tylko, że nikt o tym nie wiedział... cóż wiadomo... tajemnica wojskowa... jak skwitował to jeden z moich kolegów.
Ostatecznie w październiku zmieniłem kompanię z trzeciej na siódmą, jak się potem okazało bardzo słynną z powodu totalnej niechęci do dyscypliny. Na tyle to była duża niechęć, że po pewnym czasie ktoś podjął decyzje o zmianie numer z 7 na właśnie 3, żeby się to źle nie kojarzyło. Dowódcą owej siódmej kompanii był por. Jankowski, człowiek w gruncie rzeczy porządny, ale totalnie nie dający sobie rady z rozbrykanym towarzystwem, mającym dużo ciekawych pomysłów na życie, ale niestety zupełnie nie dających się pogodzić z regulaminem wojskowym. Zresztą wszyscy uważaliśmy, że regulaminy dobre są dla „zająców” jak nazywaliśmy wojska lądowe, a my jesteśmy inną kategorią ludzi i prawdziwy lotnik to taki, który ma wszystkie ogólnowojskowe wymagania, zachowania, itp w głębokim poważaniu. Np w Dęblinie nigdy nie oddawało się honorów kolegom starszym stopniem i uważane to było wręcz za dyshonor i zdarzały się przypadki, że starszy stopniem podchorąży zwracał uwagę młodszemu właśnie za to, że ten mu salutował. Natomiast 3 i 4 rok pilotażu cieszył się autentycznym szacunkiem, nas młodszych jeszcze nie latających. Zdarzało się nawet, że podchorąży ze starszego roku, widząc „młodzież” idącą z dziewczyną, sam walił do dacha, co, nie dość, że było sympatyczne, to jeszcze sprawiało, że „młodzież” zyskiwała tak często potrzebną przychylność i uznanie w oczach płci pięknej.
Por. Jankowski, człowiek z natury bardzo przyzwoity, jak wspomniałem poprzednio, w ogóle sobie nie radził z rozbrykanym towarzystwem, mającym mnóstwo pomysłów na życie. Na początku nie bardzo mogłem sobie znaleźć miejsce, dosłownie i w przenośni, ponieważ o moim przeniesieniu wiedziałem tylko ja i dowódca poprzedniej kompanii ponieważ obieg informacji w tym przypadku działał bardzo opieszale.
- Słuchajcie podchorąży, musicie jakoś sobie znalezć miejsce, przejdźcie się po izbach żołonierskich i coś sobie poszukajcie – zawyrokował mój nowy dowódca, kiedy zjawiłem się u niego... Dla  naszych dowódców pewnie nawet apartament byłby izbą żołnierską, o ile tylko mieszkaliby tam podchorążowie. Zaznaczam, że mieszkaliśmy w akademiku i był to typowy budynek przeznaczony pod akademik... ale cóż... przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka... więc ruszyłem w drogę po „izbach żołnierskich” w nadziei, że ktoś mnie w końcu przytuli. Ja, człowiek z nawigacji, lub jak niektórzy twierdzili...”polityczny” (Na nawigacji był również pluton o profilu politycznym.... była kiedyś taka kategoria oficerów w wojsku...) nie cieszyłem się raczej sympatią lotników, ale tak naprawdę, to było to trochę sztucznie podnoszone i w gruncie rzeczy bardziej liczyła się tak zwana fantazja. A fantazja sprowadzała się głównie do szacunku, a właściwie jego braku, do dyscypliny wojskowej. Jeśli zaś chodzi o pilotaż  to wszystko co kojarzyło się z wojskiem szeroko rozumianym to było „bee... Prawdziwy lotnik za nic miał wszystkie kanony wojskowe... wszystkie i już... Tak więc znalazłem się w pokoju, lub jak kto woli w izbie żołnierskiej 7 kompanii 3 plutonu...

GDZIE SIĘ PODZIAŁA 7 KOMPANIA...
W pokoju w którym zamieszkałem było nas czterech... Krzysiek Geldner (zginął w sierpniu 1981 roku na samolocie Lim-6) czyli „Ichi” o zbrodniczym pseudonimie „Jabłko”. Nie wiem skąd się wzięło to jabłko bo „Ichi” to samo się nasuwało ponieważ miał w swoim wyglądzie cechy człowieka wschodu. Drugim był Tadek Broda, zwany Hawrankiem lub TB oraz Rysiek Gąsierkiewicz „Duchu”... Też nie mam pojęcia kto go tak nazwał. Może od tego, że gdy nie miał papierosa, a chciał od kogoś wycyganić, nieodmiennie zaczynał.... ”Miejże Boga w sercu...” a potem w zależności od sytuacji następowało... ”poratuj biednego.... wspomóż kolegę...” itd. Każdy miał jakiś pseudonim, niektóre były całkiem logiczne… bo jaką ksywę można  nadać osobnikowi o nazwisku Rybczyński... wiadomo „Ryba”... i tak też się stało... Ale były pseudonimy o wiele bardziej „wymyślne” np. „Kenty” (Wiesiek Kędzierski)... ”Old” (Bogdan Żegarski), „Pies” (Jacek Ryncarz), „Wala” (Gienek Wojciechowski), (zginął w 1984 roku na samolocie MiG-21)... itd... itd. Siódma kompania była kompanią wyjątkową ponieważ „przodowała” pod względem dyscypliny. Teraz, z perspektywy czasu, bardzo współczuję naszym dowódcom za ten krzyż pański, jaki z nami mieli... Sam zresztą miałem w tym swój skromny udział. Prawie każdy za punkt honoru stawiał sobie, aby być jak najmniej „wojskowym”. Obowiązywało hasło, że gdzie zaczyna się lotnictwo tam kończy się wojsko. Ta tradycja wywodziła się jeszcze z czasów kiedy lotnictwo dopiero raczkowało i bardziej niż wojskowy dryl sprawdzała się tutaj zasada wzajemnego szacunku i zaufania i bardziej niż bezduszny regulamin ceniona była fantazja i nieszablonowy styl bycia. Twierdzono, że pilot, a zwłaszcza myśliwiec, musi być przygotowany do działań nieszablonowych, bo to daje mu przewagę nad przeciwnikiem i aby te cechę posiadał, nie można w nim tłumić indywidualności.Tej zasadzie w pełni hołdowaliśmy, co oczywiscie bardzo nie podobało się naszym przełożonym, którzy prawie w całości wywodzili się z wojsk lądowych i za nic nie mogli pojąć naszego punktu widzenia i wręcz z obrzydzeniem odnosili sie do naszego pojęcia porządku i dyscypliny. Kiedyś jeden z kolegów tłumaczył dowódcy plutonu, że z bałaganem (w sensie wojskowym) w lotnictwie nie ma co walczyć ponieważ to jest nie do opanowania, a zaczęło się wszystko jak ktoś braciom Wright przed ich pierwszym lotem podwędził kombinerki. Siódma kompania tak dalece zasłużyła się na polu dyscypliny wojskowej, że zmieniono jej numer na trzecią, bo nawet w Dowództwie Wojsk Lotniczych ta nazwa była znana. Więc jak mówią... jeśli wejdziesz między wrony... itd. Krakałem więc i ja jak tylko potrafiłem.

Marian Rybczyński (Ryba)


 

Nasi sponsorzy